X-Men: Przeszłość, która nadejdzie

Data:

Podróże w czasie poruszały ludzką wyobraźnię od lat. Herbert George Wells napisał kultowy już dziś „Wehikuł czasu” jeszcze pod koniec XIX wieku. Grzechem byłoby nie skorzystać z możliwości zobaczenia własnego „ja” sprzed kilkunastu czy kilkudziesięciu lat lub udania się w nieznaną podróż w przyszłość. Hollywood umiało umiejętnie eksploatować motyw wehikułu czasu. Bez niego nie powstałby „Terminator”, nie powstał by też klasyk Kina Nowej Przygody – „Powrót do przyszłości”.

Przyznam się, że nigdy nie śledziłem komiksowych perypetii X-Menów, mniejsza o oryginalność scenariusza oraz to, czy jest wierną adaptacją, ale połączenie dwóch płaszczyzn czasowych, na których rozgrywała się akcja filmowej serii, dla mnie było absolutnym strzałem w dziesiątkę, strzałem który dawał naprawdę potężne możliwości namieszania w filmowym uniwersum X-Menów.

W niedalekiej przyszłości świat stanął na krawędzi zagłady, w obliczu wspólnego wroga Magneto (Ian McKallen) i Profesor X (Patrick Stewart) łączą siły by walczyć przeciw Strażnikom – sztucznym cyborgom, stworzonym w celu likwidacji mutantów, a dodajmy, że tych ostatnich nie pozostało już zbyt wielu. Mutanci, aby uniknąć katastrofy, wpadają więc na genialny pomysł i postanawiają nieco naprostować historię wysyłając w przeszłość świadomość Wolverine’a (Hugh Jackman) i umieszczając ją w jego własnym „ja” z lat 60-tych. Przy tej okazji trzeba zaznaczyć, że fabuła jest naprawdę spójna i logiczna. Malkontenci zapewne znajdą jakieś dziury, bo przecież podróże w czasie nie są możliwe, no chyba że podróżuje się w przyszłość, ale… kogo to tak naprawdę obchodzi?

Pomysł na uratowanie przyszłości wydaje się prosty – zniszczyć projekt (lub jego autora – w tej roli szerzej znany z „Gry o Tron” Peter Dinklage) w zarodku – prosto oczywiście nie jest. Osobiste ambicje biorą naturalnie górę i młodym wcieleniom Magneto (Michael Fassbender) i Profesora (James McAvoy) do zgody nie wystarczy już zwyczajna informacja o przyszłej zagładzie – każdy ma przecież własny plan ratowania świata. W tym miejscu pojawia się pierwszy poważny minus obrazu. Nowa część X-Menów cierpi na poważny brak bohatera, który dźwignąłby na swoich barkach akcję filmu – „Przeszłość, która nadejdzie” nie posiada więc typowego napędu, jakim zwykle był Wolverine, a w przypadku poprzedniej części, elektryzujący duet McAvoy – Fassbender. Xmen-mystique-fight

Zrównoważenie ról, choć działało na minus, zacierając główną rolę, to paradoksalnie stworzyło tak naprawdę większe możliwości zaprezentowania warsztatu aktorskiego. Starsza generacja ze względu na scenariusz miała oczywiście tego czasu niewiele, choć wywiązała się oczywiście wzorowo, jednak trzeba przyznać, co zresztą wiadomo nie od dziś, że McAvoy i Fassbender godnie zastępują swoich starszych kolegów. Postęp zanotowała w moim odczuciu Jennffer Lawrence w roli Mystique, która teraz zdecydowanie bardziej przypomina wzorową Rebeccę Romijn – może sztuka aktorska nie polega na powielaniu, ale jeśli coś jest doskonałe, to po co to zmieniać? Minus zarabia niestety Hugh Jackman i szczerze mówiąc nie wiem, co jest tego powodem – scenariusz czy zmęczenie roli? Od czasu „Ostatniego Bastionu” Rosomakowi wyraźnie stępiały pazurki – zapewne do Hugh Jackmana nadal będą wzdychać legiony przedstawicielek płci pięknej, ale „złego chłopca” w Wolverinie zostało już naprawdę niewiele. Oswajanie postaci w której naturę wpisana była walka, było ruchem tak idiotycznym, że zabiło w istocie to, co budziło do tego bohatera niekłamaną sympatię.

Nowa część X-Menów pomimo kilku mankamentów to wciąż dobre i solidne blockbusterowe kino. Minuty podczas seansu lecą szybko, bez spoglądania na zegarek. Film broni się technicznie w absolutnie każdym aspekcie, jest świetnie zmontowany i przemyślany fabularnie, są to atuty, które sprawiają, że nim się obejrzymy, finał będzie już za pasem, ale szczerze mówiąc powoli zaczyna się robić z tego tasiemiec, na horyzoncie mamy przecież kolejną część, X-Men: Apocalypse…

Zwiastun: